Witajcie! W końcu zaczynam publikować własne próby literackie. Na pierwszy ogień idzie opowiadanie wcale nie najnowsze… Kilka lat temu zgłosiłem je na konkurs literacki o wrocławskich krasnalach. Nie przeszło. Ale nie dlatego, że było z nim coś nie tak… A właściwie to było. Albo ja nie doczytałem, albo nie napisano w regulaminie… w każdym razie okazało się, że był to konkurs na bajkę. A to opowiadanie ewidentnie bajką nie jest 🙂 Choć dzieje się współcześnie, to jednak jest to świat urban fantasy… Czyli bajek, owszem, ale dla dorosłych. Albo przynajmniej dla tej grupy, którą coraz częściej określa się jako „młodych dorosłych„.

Tak, czy inaczej opowiadanie to wydaje się mi wręcz „wyrwane” ze świata urban fantasy, który kreuję i piszę o nim (na razie) poza blogiem.
Jeszcze jedno wyjaśnienie: jaki związek ma opowiadanie urban fantasy ze Szpiegul.pl Intelligence Blog? Moim zdaniem – ogromny. Przeczytajcie, a zobaczycie! Myślę również, że po przeczytaniu dalszych opowiadań z tego świata, stanie się to jeszcze bardziej zrozumiałe.
Zapraszam serdecznie!
NIZIOŁ i EFI
To nie jest tak, żebym nie brał udziału w przeprowadzanych przez nich egzekucjach. Tyle, że zawsze byłem świadkiem jedynie. Krasnale! Małe, dobrotliwe ludziki w rajtuzach i śmiesznych czapkach. Bujda! Nizioły są… przede wszystkim są… mściwe. Waleczne też, ale to mściwość określa bycie niziołem. Widziałem tyle, że tego to jestem pewien: wieszanie, duszenie, hak rzeźnicki, topór, miecz, kołem łamanie… czego tylko dusza zapragnie. No, może nie dusza, bo tej po ciała opuszczeniu wszystko jedno. Podobno. A ja tak sobie myślę, że co tchórzliwsza dusza to się chowa, co dzielniejsza zaś ginie. A ta najcwańsza to szuka nizioła, co to urodzić się powinien.
Urodziny nizioła… Tfu! To plugastwo już na ten świat przychodzi w sposób wyjątkowo okrutny. Dla matki, ma się rozumieć. Coż, nie do tego świata oni stworzeni. Ale jak korzysta się z usług przewoźnika nielicencjowanego, to nie można wymagać, by skutków ubocznych nie było. Pretensje do samych siebie trzeba mieć. Było w Skarlandii siedzieć i tyłka, za przeproszeniem, nie ruszać. A tak, to nie ma jak Dnia Matki obchodzić. Chyba, że Zaduszki.
Tak więc niejedną widziałem egzekucję. W wykonaniu niziołków to nie miały one zbyt wiele wspólnego z prawem. Ludzkim przynajmniej. Ba, te pokurcza małe jeno mszczą się i zemstę planują wieki całe. Jeden wiek to długo. W kilkanaście, to naprawdę wiele. I głupi ja, zapomniał. Nawet nie wiem o co poszło. Tyle setek lat…
A teraz ten skurdupel mierzy do mnie z pistoletu. Znam go. Mam na myśli pistolet. Wiele nim nawywijałem w czasie tej zawieruchy, co ją wojną światową nazywają… chciałem powiedzieć, jak ludzie ją nazywają… to znaczy drugą wojną światową. A wtedy to właśnie dorwałem tego elfa. Choć uważam, że to jedynie półelf był.
I tak stoimy naprzeciw siebie. Mój świat kurczy się . Niewielki jest. Jakieś pół metra. Dwa łokcie niziolskie: ja, mój nos i czernią ziejąca gęba lufy. Czarny otwór. Cały świat. Wszechświat skurczony do śmierci drzemiącej w komorze nabojowej. Dziewięć milimetrów. Parabellum. Magazynek na pięć naboi.
Ten mały gnojek nie chybi. Jeszcze nigdy tego nie zrobił.
Kilkaset lat to planował? Znam ja nie tylko tę broń we mnie mierzoną, ale i tego pokurcza. Pracował ze mną, aż miło. Cośmy bogactwa razem zdobyli! Prawa innych mieliśmy w tylnej części ciała. Mniej więcej tam, gdzie bruzda pionowa międzypośladkowa. Siebie się trzymaliśmy. Ja, półork z Gór H’Rvalu i on, niziołek z samego Hrabstwa Aar. Razem przez zieloną granicę uciekaliśmy przed gniewem Pana Hrabstwa.
Obu nas nieźle powykręcało. Jakieś sto lat dochodziliśmy do siebie. Wiek cały! A potem zawsze razem: krasnal i golem niemal. Hehe… No, brzydal raczej. I to w połowie człowiek. Po tatusiu… A temu zemsty się zachciało. Nie za bardzo nawet wiem za co…
Inaczej tu mówiono w tym mieście, gdyśmy pierwszy raz tu zamieszkali. Gród to był. Jakieś trzydzieści lat wtedy tu spędziliśmy. A wówczas to niemało było. Całe pokolenie. Jak je nazywali? Vretzlav. Wszyscy brzydcy byli, to i na nas nikt uwagi nie zwracał. A i inną mową wszystkie interesy się załatwiało. I podatki niższe były… Tyle, że my chyba nigdy podatku nie zapłaciliśmy żadnego. Nawet skarlandzkim mytnikom. Ba, nawet zbożowcy nas nie ścignęli (a oni ponoć najskuteczniejsi są)! A oni to cesarscy są. Toż to przedstawiciele samych En’Si, Panów we własnej osobie! I, jak nauczają klechy, to oni właśnie nas stworzyli. Znaczy Pany, nie zbożownicy…
I nie dorwali. Nigdy. Faktem jest, że nie byli to fraternicy O’En’Si, Najwyższego Pana… ale zawsze to zbożowcy… i nic.
A w kompaniji naszej zawsze wesoło i hucznie było. Żyło się… do czasu, aż pojawił się O’En’Si i podporządkował wszystkie kompanije. Ba! Ponoć nawet sam cesarz przed Nim się ukorzył. A ja plwam na Niego!
Jak już powiedziałem, podporządkował sobie wszystkie kompanije. Jedną po drugiej. Po kolei. Kto się buntował, wkrótce ginął. Kto za ochronę nie płacił, ginął. Kto płacił, to nic do gadania nie miał. I razu pewnego nie zapłaciłem…
To było wtedy, gdy robotę opłacalną bardzo, z niziołem żem wykonał. Mokra była, ale co tam. Jedna rodzina krasnali mniej czy więcej, to różnicy większej nie robi. I trzeba było wiać, bo Życzliwy (a takich to nie brak na żadnym ze znanych mi światów) doniósł na nas do Niego.
Pan O’En’Si łaskaw był siepaczy swych przysłać, by do naszych sięgnęli kieszeni. Cóż było robić? Łby poucinaliśmy i nogi za pas. Przejście niekontrolowane było, bezpieczne w teorii i bardzo bolesne w praktyce. Lecz jedynym wyjściem się stało. Tedy zbiegliśmy obaj.
Gdyśmy do Vretzlavia wrócili, ludzie Preclaviem gród zwali. Język tutejszym się zmienił. Nikt nas nie pamiętał. Właściwie to nie znał. Kilka pokoleń minęło. Samo miasto przenieśli dalej od samego grodziska i obwarowali. I powstało nowe, co to je Starym Miastem dziś nazywają. Tyle, że ratusza nie było. Ale karczma, w jego miejscu wówczas stojąca, znana była szeroko nie tylko na całym Śląsku, ale na całym niemal ówczesnym świecie. Piwo serwowano najlepsze. Powiedzmy sobie szczerze, dziś takiej brei bym nie tknął…chyba… bo ono przecież żyło!
W Preclaviu nizioł mój rozpoznał ziomków swoich i z nimi kompaniję utworzyliśmy. Zaczęły obowiązywać stare prawa. Znaczy prawo wiecu dla nas i bezprawie dla innych. Ludzi, znaczy się. Nikt nad nikim nie panował. Kontakty z kompanijami ze Skarlandii nawiązaliśmy. A kosztowało to sporo zdrowia podczas kolejnych przejść. I zaczęliśmy robić interesy.
Kto za ochronę płacić nam nie chciał, ginął. Znajome to, co? Ha! A między światami zaczęliśmy kontrabandę przerzucać, aż miło. A czegóż tam nie było… Miasto bogate, to i towar zacny szedł.
I nastąpił wówczas przyrost znaczny niziołków w grodzie. A, że ludzie nikczemnego wzrostu byli, to i nikt nie dziwował się maluchom niskawym. Wtedy to zrozumiałem dlaczego niziolica jedno tylko dziecko urodzić może… i umrzeć (z tego powodu właśnie). A kapłani nowej wiary nauczali, że bliźnich miłować trzeba. I kapłani starej wiary składali ofiary z tych miłujących.
I książęcy, i miejscy bruździć nam próbowali. Ale jednych sakiewką wypchaną, a drugich tasaczkiem się wyprostowało… i dobrze było. Dla kompaniji naszej. Ogromnej już, niemałej. Niziolska diaspora (jak ją mój przyjaciel, psia go mać, nazywał) rosła w siłę.
Wtedy to taki niewielki interesik na boku wykręciłem. No, bo kto by się spodziewał, że kilku nielegalnie przemyconych orków tyle wrzawy narobi? Niby spodziewać się było można. Orkowie to urodzeni wojownicy. Ludzie powariowali i jakieś sto lat ze sobą walczyli. A wojna, jak zwykle, o co innego była. Tyle, że ludzie coś takiego w sobie mają, że nagle, gdy stworzenia z innych światów zaczynają ze sobą walczyć, to w tych ludzkich duszach coś takiego się dzieje, że ślepo zabijać wzajemnie się zaczynają. I człowiek człowiekowi wilkiem się staje.
Po jakichś stu latach nizioły zabiły ostatniego orka. I wojna zakończyła się. Nagle. Ale diaspora krasnali skurczyła się bardzo w tym czasie. Zniknęła, rzec by można.
Się widać kurdupel dowiedział o tym i poznał moją rolę.
A i on nieświęty przecież. Co myśmy fortunę zbijali, to ludzie zaczynali ze sobą walczyć. A, że fortuna z nieba nie spada, to i nasza ciężko zapracowana była. Orków trudno było przez granicę przemycać. Ponoć w Skarlandii mytnicy i zbożowcy siły połączyli, jedną adminsitracyję tworząc. Przemyt utrudnili bardzo.
A co ork na tym pojawiał się świecie, to ludziom krew bielmo oczu zalewała, i dalej w bój… na siebie. Wyrzynali się, aż miło patrzeć było. Tyle wojen, a oni nawet powodu nie znali. I dalej nie znają. Nic nie wiedzą.
W dwudziestym drugim, to znaczy tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, zarobiliśmy sporo na niekontrolowanym przejściu (przemycie znaczy) siedmiu orków, trzech gnomów i krasnoluda. I jeszcze tych dwóch (na myśl samą aż pięść się zaciska) elfów bladolicych. Moim zdaniem jeden był półelfem. Ale obaj z mrocznych bagien pochodzili. Niedobrze w takim miejscu dwóch krwiopijców takich spotkać.
Breslau przywitał ich uprzejmie. Tak się wówczas to miasto zwało, co z grodu tak pięknie się rozrosło. I Breslau nie wiedział kogo pod swe dachy przyjmuje. A nasza niewielka wówczas kompanija bogata bardzo się stała.
Orkowie wojować zaczęli, gnomy (jak to gnomy) intrygi snuć i strategie dezinformacyjne wdrażać, zaś elfy… W sumie niewiele wiem, co elfy czynić zaczęły. Bo i co też one czynić, poza szpiegowaniem i skrytobójstwem, potrafią? Wiem jednak tyle, że sama wojna (co ją drugą światową zwą) nie byłaby tak okrutna, gdyby nie te dwa blade stwory.
Koniec końców, w czterdziestym piątym, zaczęło się uspokajać. Wtedy dorwałem tego drugiego, co go półelfem zowię. A miasto… Cóż, miasto nie przetrwało mego polowania. Odbudowali je jako Wrocław. I tak rosło.
Rok dziewięćdziesiąty dwudziestego wieku przyniósł wielkie możliwości. Złote interesy. Dla mnie i moich kompanów. Niziołków, ma się rozumieć. Zielona granica między światami ożyła. A jakie zainteresowanie narkotykami w Skarlandii, to nikt nie uwierzy. Za to tutaj grzybki gnomów schodzą fantastycznie…
I ten kurdupel teraz mierzy do mnie z mojej broni palnej. Bo nie ma znaczenia, że właśnie jemu sprezentowałem ten pistolet, z którego wykończyłem półelfa. Mały pistolet w jego drobnych rączkach wygląda na sporą armatę. Wiem, że strzał padnie. Nie wiek kiedy. Sekundy rozciągają się niemiłosiernie. Trwają wieczność. Dłużej. Dwie. Trzy wieczności.
– Dupa tam z diasporą – prychnął i wycedził przez zęby – wczoraj sprowadziłeś dziewięciu orków, w dodatku na haju, gnoju jeden. Się nie rozliczyłeś Efi – dodał zdrobniając moje imię.
Wówczas padł strzał. Czas stanął. Zlał się z wiecznością. W głowie hulał wiatr. Chwilę tylko. Zdążyłem się obrócić… choć nie. Raczej nie zdążyłem. Coś mi głowę obróciło…
… i z góry zobaczyłem swoje cielsko oparte o ścianę budynku w jakieś dziwnej, wykrzywionej pozie. Leżało ono siedząc w kałuży krwi. W czaszce ziała wielka, czarna dziura.
„A! To ja, dusza – pomyślałem – Sprytna dusza! A nizioł ma wkrótce ojcem zostać? Lecę do twej lubej gnoju jeden. Niewiele z niej zostanie. Do zobaczenia tato…„.
Piotr Herman
Serdecznie Cię witam!!! I przy okazji: Tak, to ja jestem na tym zdjęciu 😉 Piszę o służbach mniej lub bardziej tajnych, gdyż doskonale rozumiem ich specyfikę. Tak się bowiem składa, że zanim zostałem szkoleniowcem Wywiadu Bezpieczeństwa Biznesu CSI (Corporate Security Intelligence) byłem oficerem polskich służb specjalnych. A obecnie przekazuję praktyczną wiedzę i umiejętności niezbędne dla biznesowych: researcherów (czyli wywiadowców), analityków (i to nie tylko wywiadowczych), bezpieczników (czyli wszelakich specjalistów ds. bezpieczeństwa) oraz strategów biznesowych (co oznacza również menadżerów i kierowników różnego autoramentu, a także top managementu). I na tym zarabiam. A Blog i podcasting to moje prezenty dla Ciebie 😎